"Na zdjęciach nie potrafiłam się rozpoznać. Schudłam 40 kg - oto moja recepta na sukces" - mówi Olga [ROZMOWA]

Takie historie zdarzają się także poza folderami reklamowymi prezentującymi zdjęcia "przed" i "po" cudownej diecie. Olga z dnia na dzień postanowiła, że wreszcie chce wyglądać szczupło. Chudła rozsądnie - łącząc dietę z uprawianiem sportów. Sześć lat - tyle zajęło jej zrzucenie 40 kg.

Tekst pochodzi z serwisu kobieta.gazeta.pl

Z Olgą znamy się od wielu lat, ale widujemy przypadkowo, raz na dłuższy czas. Takie interwały pozwalają na doskonałe wychwycenie zmian w wyglądzie i wahań wagi. Kiedy ostatnio zobaczyłam jej zdjęcie, byłam miło zaskoczona. Z Olgi, którą znałam została połowa. Jej historia przypomina codzienne starania wielu z nas i dążenia do zrzucenia kilogramów. A że okazała się nadzwyczaj skuteczna, więc idealnie nadaje się na opisanie.

Kiedy przytyłaś? Od kiedy ważyłaś więcej niż powinnaś i o ile kilogramów?

Tycie zaczęło się w 2004 roku, skończyło w 2006. Apogeum - w dniu mojego ślubu. 105 kilogramów, przy wzroście 174 cm. Sporo. Mogłabym usprawiedliwiać się przebytą kuracją hormonalną. Albo całkowitą zmianą trybu życia - skończyłam studia i prace dorywcze, zaczęłam stałą - za biurkiem. Mogłabym znaleźć tysiąc powodów, dla których wtedy tak strasznie przytyłam (strasznie, czyli ponad 40 kilo, w punkcie wyjścia ważyłam 63 kg). Tyle, że to nie ma sensu. Miliony osób mają siedzącą  pracę . Miliony problemy z hormonami. I są w stanie zapanować nad swoją wagą. Ja nie byłam. I, co dziwne, tak naprawdę wpadałam w kolejne stopnie otyłości, jakbym patrzyła na to wszystko z boku. To się po prostu działo - bardzo szybko - a ja stałam i patrzyłam, zbyt zdziwiona, żeby zadziałać. Kiedy kolejny raz stawałam na wagę albo widziałam się kątem oka w szybie wystawy, panikowałam. Ale była to panika, która nie prowadziła do żadnych sensownych wniosków. Dziś nie rozumiem, jak mogłam pozostawać taka bierna. Teraz reaguję na każdą zmianę wagi.

Czy wcześniej przechodziłaś na diety - jakie i z jakimi skutkami?

Kiedy było już bardzo źle i przekraczałam 90 kg zaczęły się diety. Wychodziłam z nich najczęściej jeszcze grubsza niż wcześniej i do tego podłamana psychicznie. Te ostatnie 15 kilogramów, to był dla mnie taki moment dotarcia do swego rodzaju dna, od którego mogłam się porządnie odbić. Jakie diety stosowałam? Niskokaloryczne - oparte na zupkach i koktajlach w proszku, tajemniczą dietę kapuścianą, słynną kopenhaską. Żyłam wyłącznie na jogurtach albo na sokach. Efekt zawsze był podobny - spadek i błyskawiczny wzrost wagi. Wahania były naprawdę duże. W ciągu weekendu mogłam zgubić 5 kilogramów. Dziś to nie do pomyślenia, ale kiedy waga waha się między 100 a 105 jakoś łatwiej jest zarówno chudnąć, jak i przytyć.

Co sprawiło, że postanowiłaś naprawdę schudnąć?

Było kilka momentów, w których robiło mi się przykro. A to ktoś ustąpił mi miejsca w metrze, myśląc, że jestem w ciąży. A to zobaczyłam swoje zdjęcia i odkrywałam, że kolejny raz jestem największą dziewczyną z całego towarzystwa. Ciężko było też w sklepach, sprzedawczynie potrafią być wyjątkowo nieprzyjemne. Ale wszystko to potrafiłam sobie jakoś wytłumaczyć, dołączyć do "spraw, którymi zajmę się później".

Moje podejście zmieniło się przez pewien splot wydarzeń, który na swój użytek nazwałam "przewrotem majowym". W maju 2006 wyszłam za mąż, a 2 dni po ślubie zaczęłam nową pracę. Życie zmieniło się diametralnie. Pewność, że jest przy mnie ktoś kogo kocham i komu mogę ufać plus  praca , którą po prostu uwielbiałam, z której byłam dumna i, która była spełnieniem moich marzeń - to był miks, którego mi było trzeba. Postanowienie, że czas zabrać się za swój wygląd, przyszło wtedy błyskawicznie i bardzo naturalnie. Czułam, że tym razem będzie dobrze.

Jak się do tego zabrałaś?

Przede wszystkim skończyłam z metodą "zrób to sama" i poszłam do dietetyka. Tu wielu osobom, czytającym ten tekst zapali się lampka ostrzegawcza - "aha, kryptoreklama, dziękuję bardzo". Ale nie będę polecać jakiegoś gabinetu, ani firmy. Ja poszłam do dietetyka w prywatnym centrum medycznym, gdzie miałam wykupiony abonament. Nawet nie wiem czemu wcześniej nie wzięłam pod uwagę tej możliwości. Miałam ją praktycznie pod nosem. Dostałam rozpisaną dietę i tabletki, które miały mi pomóc zapanować nad łaknieniem.

Potem "poszłam na swoje", czyli już bez planu próbowałam trzymać reżim dietetyczny. Szybko przekonałam się, że wolno mi mniej niż innym. Kiedy jadłam tyle, co znajomi z  pracy , momentalnie tyłam. Spanikowana wracałam więc do diety i momentalnie chudłam. Te początki to było stąpanie po bardzo niepewnym gruncie.

Potem tempo chudnięcia znacznie spadło. To mnie rozczarowało i zdemotywowało. Na strychu miałam ubrania pogrupowane w worki z rozmiarami. Chowałam je tam w miarę jak tyłam - od 36/38 aż po 46. Kiedy doszłam do worka oznaczonego jako 44/42, coś się zatrzymało. Nosiłam te ubrania bardzo długo, a przecież czekały już kolejne worki. I tyle kilogramów do zrzucenia. Zdecydowałam, że trzeba mi jakiegoś "dopalacza". Nie chodzi o lekarstwa (chociaż w chwili słabości kupiłam chrom i l-karnitynę - skutków nie było), ale raczej o coś w rodzaju diety-cud. I wkroczyłam na drogę Dukana. Kilogramy szybko "poleciały", ale kiedy przypomnę sobie, jakie miałam wówczas problemy z cerą i włosami, dziękuję bardzo za powtórkę. Dobrze chociaż, że wszystkie wyniki badań, jakie wykonałam po tej diecie były w porządku.

Dobiłam do rozmiaru 40/42 i, z małymi potknięciami, powróciłam do normalnej diety - zgodnej z dawnymi zaleceniami dietetyczki (5 posiłków dziennie w regularnych odstępach). Ciągle jednak nie byłam zadowolona z postępów, dlatego zrobiłam coś, co z perspektywy czasu uznaję, za najlepszą decyzję - zaczęłam biegać. Początkowo jak każdy - truchtałam i maszerowałam na przemian. Po roku i trzech miesiącach od tych nieśmiałych prób, przebiegłam swój pierwszy maraton. Przy okazji, gdzieś po drodze, otworzyłam worek z rozmiarem 36/38. W te mniejsze ubrania się nie mieszczę. Jeszcze!

Teraz moja dieta jest skorelowana z planem treningowym. Opracowała ją dietetyczka, z którą jestem w stałym kontakcie telefonicznym. Wie, jak trenuję, jakie są moje cele i potrzeby. Codziennie rano pięć posiłków trafia pod moje drzwi (wyjątkiem są weekendy, wtedy też popełniam najwięcej głupich błędów żywieniowych). Ze swojej inicjatywy, ale z pomocą dietetyczki, całkowicie wyeliminowałam czerwone mięso. Chciałam także pożegnać drób i ryby, ale wciąż ciężko mi się biega na całkowicie bezmięsnej diecie (choć to jak sądzę kwestia czasu, wszystko przede mną). Teraz to  bieganie ma najsilniejszy głos przy wyborze diety.

Ile kilogramów zrzuciłaś i ile czasu Ci to zajęło?

Schudłam do 66 kilogramów - czyli 39 kilo. Zaczęłam w czerwcu 2006, ten wynik osiągnęłam w czerwcu 2012. Czyli sześć lat. W tym czasie waga falowała. Gdyby pokazać to na wykresie, na pewno nie mogłabym narysować prostego odcinka biegnącego stale w dół. Nic z tych rzeczy. Przykład? Pierwszy kontakt z dietetyczką i w ciągu kilku miesięcy waga spadła ze 105 do 85. Przyszedł czas na odstawienie lekarstwa ograniczającego łaknienie i waga natychmiast skoczyła o kilka kilogramów, a to oznaczało dla mnie znów 90 i więcej na liczniku. Kilka lat później podobnie było z dietą Dukana - nagły spadek - wówczas z 82 na 72 i wzrost do 75 po zaprzestaniu diety. Ostatecznie nauczyłam się nie wpadać w panikę, po prostu bardzo konsekwentnie robić swoje. Chociaż zawsze jest mi przykro, kiedy widzę, jak efekty ciężkiej pracy dosłownie znikają pod tłuszczykiem. Ale co zrobić? Spróbować uczyć się na błędach i iść dalej.

Co było najtrudniejsze w całym tym procesie?

Samokontrola. To było, jest i - jak sądzę - nadal będzie trudne.

Mój tata jest tu dla mnie niedoścignionym ideałem. Był zawodowym wojskowym i zawodowym sportowcem. Zachował pewne przyzwyczajenia. Je o stałych porach, trzyma się diety, pamięta o ćwiczeniach i prowadzi wręcz wzorcowo higieniczny tryb życia. Próbuję tak żyć, staram się, ale nie zawsze wychodzi.

Mój mąż wymyślił sobie taki wentyl - nazywa to "dniem dziecka" i wtedy może jeść, ile chce. Bardzo chciałam iść tym tropem, niestety w moim wydaniu jest to ślepa uliczka. Momentalnie zamienia się to w napad obżarstwa i wyrzuty sumienia. Mam wrażenie, że to swoisty odpowiednik "tylko jednego kieliszka" u alkoholika walczącego z chorobą. Jeden kęs zamienia się w obżarstwo, które ma w sobie coś bardzo chorobliwego. Zdarzyło mi się przez taki atak zrezygnować np. z wieczornej imprezy ze znajomymi - po całym dniu jedzenia byłam za ciężka, za wielka, za bardzo przygnębiona, przerażona - trudno mi nawet znaleźć słowa na opisanie tego stanu fizycznego i psychicznego dyskomfortu.

Porównanie do uzależnienia nie jest przypadkowe - kiedy czytam o rzucaniu nałogów zawsze znajduję jakieś analogie. Np. nie mogę trzymać w domu jedzenia - im mniej, tym lepiej - ideałem jest właśnie dowożona dieta. Nie wchodzi w grę przechowywanie słodyczy "w razie, gdyby wpadli goście". Palaczowi trudno byłoby rzucić palenie, kiedy w szufladzie czekałby na niego karton ulubionych papierosów. W domu alkoholika też chyba raczej nie powinno być zapasów alkoholu. Tu jest podobnie. Nie ma - nie kusi. Trzeba też - jak przy rzucaniu nałogu - zmienić pewne przyzwyczajenia, rytuały dnia. To pomaga.

Ile jesteś już w "zmienionej formie"?

Mniej więcej dwa lata. Punkt kulminacyjny nastąpił wiosną tego roku - wtedy też było najwięcej startów w ważnych dla mnie biegach. Potem nieco przytyłam trenując do maratonu - ale obwody pozostały podobne, więc do głosu doszły mięśnie. Teraz staram się schudnąć do wymarzonych 60 kilogramów. Mam już jednak ten komfort, że bardziej chodzi mi o poprawę wyników, zrobienie "życiówki" w kolejnym maratonie, niż o wygląd jako taki. Wprawdzie jestem pewna, że pod artykułem pojawią się teksty w stylu "nadal jest gruba", "jej to już nic nie pomoże" itp. Ale doszłam do punktu, kiedy jestem już sobą a nie tajemniczą grubą babą, której odbicie widuję w lustrze. Wróciły moje rysy twarzy, wróciły proporcje talii do biustu i ud (nawet jeśli do dawnych wymiarów muszę nadal dodać po 10 cm). Nie chowam się już przed ludźmi, co nie znaczy, że spoczęłam na laurach. Gdybym miała to całkowicie gdzieś, być może znikłby problem z "dniami obżarstwa", o których wspominałam. Mam więc świadomość, że jestem na jakimś etapie drogi, nie na jej końcu.

Czy nie boisz się efektu jojo?

Oczywiście, że się boję. Aby nad tym wszystkim panować, muszę trzymać się stale w ryzach - stąd pomysł na zakup diety dowożonej do domu. Bardzo pomaga też  bieganie . Solidny plan, pewna regularność treningów i startów plus poczucie, że dieta jest jednym z elementów przygotowań do realizacji odległego celu np. ważnego startu w biegu ulicznym.

Do tego muszę być cały czas pod kontrolą lekarzy - nadal mam problemy z hormonami, głównie z tarczycą. Niewiarygodne, jak coś tak małego potrafi wpłynąć na cały organizm!

Jak zareagowało otoczenie na twoje chudnięcie?

Bliscy znajomi traktowali kolejne etapy zrzucania wagi jak kolejne zmiany fryzury. Dostrzegali, że zmienił się mój wygląd. Cieszyli się razem ze mną z każdego sukcesu. To była długa droga, więc trudno, żeby pojawiały się jakieś "achy i ochy". Co innego osoby, które ostatnio widziały mnie wiele lat temu, np. podczas ślubu. Dla nich zmieniłam się nie do poznania. I tu zdarzały się pochwały, gratulacje.

Bywa, że fakt "zrzucenia" 40 kilo jest dla kogoś dowodem mojej silnej woli, systematyczności i twardego charakteru. OK, ale przecież ja najpierw utyłam, żeby tyle zrzucić Więc to nie tak, że jestem twarda i silna. Bywam taka. Bywam też słaba. To ludzkie.

Jestem teraz na pewno bardziej otwarta, swobodna. Taka, jak byłam "przed". Poczucie, że jest się znowu w swoim ciele, możliwość oglądania znowu swojej twarzy w lustrze, daje pewien luz.

Faktem jest także, że dieta i bieganie sprawiły, że mam dość sztywno ustalony plan dnia - z tym akurat moim bliskim często trudno jest się pogodzić. Chcą coś zrobić "na spontanie" a tu "sorry, jutro o 6:00 mam pobudkę, bo muszę wybiegać 30 km", "piwa nie mogę, bo jestem na diecie, poza tym ostro teraz trenuję" itp. Wychodzę na smutaskę i nudziarę, ale kto mnie lubi, ten mnie lubi mimo wszystko.

Chcę jeszcze podkreślić jedną ważną rzecz - czytałam bardzo krzywdzące opinie o tym, że ludzie grubsi pracują gorzej, mniej wydajnie. Przez 6 lat chudnięcia stawałam się lepszym pracownikiem, ze względu na zdobywane doświadczenie, a nie tracone kilogramy. Znam chudzielców, których w życiu nie zatrudniłabym w swojej firmie, gdybym takową założyła i osoby przy tuszy, które są rewelacyjne w tym co robią. Takie kategoryczne uogólnianie jest krzywdzące i niesprawiedliwe.

Jak się teraz czujesz, a jak się czułaś gdy byłaś grubsza?

Fizycznie - przepaść. Ale trudno mi powiedzieć, ile zawdzięczam bieganiu, a ile diecie. Na pewno jestem sprawniejsza, rzadziej choruję, nie dolega mi kręgosłup.

Psychicznie - czuję się bardziej sobą. Kiedy szukałam zdjęć do artykułu, zauważyłam, jak mało mam tych ze swoich "tłustych lat". Nie chodzi o to, że nie robiono mi zdjęć. Zawsze lubiłam zdjęcia, uważałam, że są najfajniejszą pamiątką, pchałam się więc przed obiektyw na wycieczkach, wakacjach, większych uroczystościach. A potem płacząc kasowałam wszystkie, na których byłam. Albo nie potrafiłam się rozpoznać. Czułam się jak w charakteryzacji do jakiegoś filmu. Brak zdjęć i luster pozwalał mi jakoś przejść nad tym do porządku. Czego nie widać, tego nie ma. I był to zły pomysł. Trzeba sobie powiedzieć prawdę. No, chyba, że ktoś czuje się OK z nadwagą, czy otyłością. Ja czułam się uwięziona w nie swoim ciele. Teraz odzyskałam siebie, mówiąc górnolotnie.

Fot. Archiwum prywatne
Fot. Archiwum prywatne

Co się zmieniło w Twoim życiu najbardziej w związku z wyszczupleniem?

Obiektywnie niewiele. Ten sam mąż, ta sama  praca , ten sam dom, ci sami przyjaciele. I bardzo dobrze. Teoretycznie moje życie jest bardzo podobne. A jednak, czuję, że żyję pełniej.

Włączyłam w plan dnia aktywność fizyczną i to niesamowicie podziałało. Samo bieganie daje mi już całą masę pozytywnych mikrozmian - od nastroju, przez pewność siebie, po umiejętność planowania. Jeżdżę też na rowerze, chodzę, gdzie się da piechotą, ćwiczę, ostatnio odkrywam grę w  tenisa (choć cierpi na tym moja samoocena). To codzienny zastrzyk endorfin i sympatyczny sposób na spędzanie czasu. Nie wiem, jak mogłam bez tego żyć!

Będąc tyle czasu na dietach nauczyłam się też wielu fajnych tricków, jak zrobić danie bardziej light. Odkryłam nowe smaki i, co ważne, nauczyłam się czytać etykiety. Wolę czasem czegoś nie kupić, jeśli nie jestem pewna składu (to przerażające, ile rzeczy zawiera cukier).

Stałam się też mniej przewrażliwiona. Kompleksy nadal mam, ale już nie tak liczne. Całkiem inne - np. spod pyzatej twarzy wyłoniła się szczupła, ale z kilkoma zmarszczkami. Nie doszukuję się jednak już tylu aluzji, w tym co słyszę i widzę.

Znacznie mniej się maluję - niewiarygodne ile kiedyś nakładałam na siebie tapety! Ubieram się też prościej, bardziej minimalistycznie. Tak, żeby było wygodnie, a nie żeby coś szczególnie zakrywać, czy tuszować.

Ogromnie zmieniło się podejście sprzedawców w sklepach odzieżowych - co mnie nawet bawi. Z czasów, kiedy nie szczędzili mi uszczypliwych uwag, została jednak awersja do kupowania "w realu". Wolę sieć albo buszowanie po second-handach.

Podpytywałam znajomych - mówią, że teraz jestem bardziej pewna siebie, a przy tym bardziej pogodna. Ale te zmiany mogą być również efektem biegania. Ono tak właśnie działa.

Powtarzają się tu słowa - nastrój, samopoczucie - brak jakichkolwiek namacalnych zmian. Ktoś, kto odchudza się wierząc, że da mu to nagle nowe, lepsze życie, może być mocno rozczarowany. Największa zmiana dokonuje się w tobie, nie wokół ciebie.

Artykuł pochodzi z serwisu kobieta.gazeta.pl

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.