Pamiętam jak wiosną zeszłego roku wpadłam w wir ciężkich treningów. Nie było dnia bez szaleństwa na siłowni albo dłuższego kardio. Znalazłam sobie kompana w postaci instruktorki pilates, więc kiedy już wszystkie mięśnie odmawiały nam posłuszeństwa, kładłyśmy się na macie i wybierałyśmy ćwiczenia wzmacniające mięśnie głębokie. Któregoś dnia przyszłam z gorączką i powiedziałam, że nie ma siły ćwiczyć. "Oj nie marudź, pójdziemy na bieżnię, później na saunę i poczujesz się lepiej". Nie poczułam się lepiej. Jeszcze tego samego wieczoru trafiłam do szpitala, gdzie spędziłam kilka kolejnych dni. Organizm był wycieńczony zapaleniem skóry, treningami i dietą.
Tym razem nie było aż tak źle. Wspólnie z trenerem Michałem Ficoniem stwierdziliśmy, że spróbujemy. Po dwudziestu minutach rozgrzewki na bieżni, czułam się dobrze. Zaczęliśmy delikatny trening obiegowy. Po kolejnych dwudziestu minutach spojrzał na mnie i powiedział: to już koniec. Idź do domu i odpocznij.
Wieczorem miałam wysoką gorączkę i przez kolejne dwa dni nie mogłam się podnieść z łóżka. Rzadko choruję, bo złego licho nie bierze. Po co Wam to opowiadam? Myślicie, że użalam się nad sobą? Nie! Chcę Was przekonać do tego, by słuchać własnego ciała i czasem odpuścić. Bo silne osłabienie nie ma nic wspólnego z lenistwem. Nasz organizm wie, kiedy powinien do nas apelować o chwilę wytchnienia.